Lek

Lek

środa, 10 grudnia 2014

Moje marzenie. Rozdział 22

- Młody, nie widziałeś gdzieś tej saszetki na kasę? Tej od Adama? - rzucił Artur w stronę drzwi swojego pokoju, gdzie oparty o futrynę stał jego młodszy brat.
Od dobrych piętnastu minut zbierał swoje rzeczy do torby leżącej na łóżku. Po obiedzie zostawił Kaśkę z rodzicami w altanie, a sam ruszył na górę. Miał nadzieję, że Krzysiek dotrzyma Kaśce towarzystwa, ale ten dupek polazł za nim na górę, zżymał się. I jeszcze zabierał jego rzeczy! Ta torebeczka była doskonałą skrytką na gotówkę. Co prawda Artur wiedział jak posługiwać się kontem, czekami i kartami płatniczymi, ale wyjazd do Włoch wiązał się z przekraczaniem kilku granic, używaniem co najmniej dwóch rodzajów pieniędzy i, co najważniejsze, to nie były Stany. Potrzebna była gotówka.
- Jest u mnie. Miałem ją na mazurach – Krzysiek okręcił się na pięcie i zniknął, by po chwili pojawić się z niewielką materiałową torebeczką z paskiem w cielistym kolorze – Po co Ty tam właściwie jedziesz? - zadał wreszcie dręczące go pytanie.
- Kaśka chce się spotkać z mamą zanim pojedzie do Paryża – odparł Artur nie patrząc na brata – Poprosiła, żebym z nią pojechał. Poza tym nie byłem nigdy we Włoszech – wzruszył ramionami.
- Bujać to my, a nie nas – najeżył się Krzysiek – Ona to rozumiem, jedzie do matki, ale Ty?
- Młody, chciałeś czegoś, czy tak gadasz, żeby mnie wkurzyć? - burknął.
- Nie, po prostu byłem ciekawy – zamiast się odgryźć, złagodził ton swojego głosu – To już tak poważnie? - spytał znienacka.
- Ty chyba dawno nie dostałeś ode mnie w łeb? - zrobił krok w kierunku brata, ale ten nie ruszył się z miejsca. Groźny ton i ostre słowa nie były w stanie zmylić Młodego. W oczach Artura igrały wesołe błyski – A jak myślisz? - spytał, opierając się o futrynę po drugiej stronie drzwi – Mam nadzieję, że jej nie wykończą? - dorzucił z lekkim sarkazmem, zerkając w kierunku, gdzie powinna znajdować się altana.
- Spoko, ojciec ją lubi. Wczoraj powiedział mamie, że chyba jest niespełna rozumu, skoro chce takiego darmozjada, jak Ty – Krzysiek wyszczerzył do brata zęby.
- Tak powiedział? - Artur poczuł się odrobinę dotknięty.
- No, może nie dosłownie, ale sens był taki – odparł.
- A mama? Co ona na to? - zdał sobie sprawę, że zależy mu na jej opinii bardziej, niż był gotów przyznać.
- Złagodziła wygłaszane sądy – Młody uniósł brew dokładnie tak samo, jak Artur. Bracia spojrzeli na siebie i roześmiali się równocześnie – Masz – Krzysiek wyciągnął z kieszeni dwa pięćdziesięciomarkowe banknoty – No bierz! To pożyczka na „czarną godzinę” - mrugnał do Artura – Oddasz, jak będziesz miał. A tak naprawdę, to ojciec jest pod wrażeniem. Ja też – przyznał – Masz jaja.
Artur poczuł drapanie w gardle. Nienawidził tego uczucia, a ostatnimi czasy pojawiało się ono wyjątkowo często – Dzięki – burknął chowając pieniądze do materiałowej saszetki. Klepnął Młodego po plecach, zasunął zamek w torbie i zarzucił ją sobie na ramię – Idę ratować moją dziewczynę ze szponów smoka – rzucił, wychodząc z pokoju.
- Zaraz przyjdę – Krzysiek poczekał, aż kroki Artura ucichły, podszedł do biurka i ostrożnie odsunął szufladę. Na jego twarzy pojawił się domyślny uśmieszek, kiedy zauważył w rogu puste miejsce.
---
Wyjazd w nocy okazał się doskonałym pomysłem. Granicę w Cieszynie pokonali bez większych problemów, bo udało im się dojechać o północy, tuż przed zmianą obsady, Celnikom nawet nie chciało się oglądać ich bagażnika. Gorzej szło im przez Czechy, gdzie co i raz natrafiali na odcinki drobi w budowie. Mimo wszystko jednak, niewielki ruch samochodowy zrekompensował im jazdę na światłach. Wreszcie nad ranem znaleźli się na austriackiej granicy. Tu dokładnie sprawdzono ich paszporty, ale byli może dziesiątym samochodem w kolejce, więc nie czekali dłużej, niż pół godziny. Początkowo Artur miał nadzieję, że pojadą dalej, ale kiedy znaleźli się w niewielkim miasteczku o wdzięcznej nazwie Poisdorf, zmęczenie dało o sobie znać. Okrążyli więc niewielkie rondo wyłożone granitowym brukiem, potem skręcili w kierunku placyku z figurą jakiegoś świętego na kamiennym cokole wysokości człowieka i wreszcie zaparkowali na jednym z miejsc przed samoobsługowym sklepem spożywczym. Artur rozłożył sobie fotel, a Kaśka zwinęła się w kłębek na tylnym siedzeniu. Obudzili sie po trzech godzinach, kiedy pierwsi klienci zaczęli hałasować wózkami na zakupy.
W sklepie kupili sobie świeże bułeczki i po jogurcie, a na stacji benzynowej za miastem dokupili jeszcze po kawie z mlekiem. Pokrzepieni śniadaniem pojechali dalej. Przed Wiedniem wjechali na autostradę i Artur od razu poczuł się lepiej. Przejeżdżając przez miasto obiecywali sobie, że w drodze powrotnej zrobią chociaż dwugodzinny przystanek, żeby zobaczyć katedrę św. Szczepana i Hofburg. Monotonna jazda ukołysała w końcu Kaśkę, tak że przespała dojazd do Alp i obudziła się dopiero, kiedy zatrzymali się na granicy.
- Która to już? - spytała sennie, rozciągając zdrętwiałe mięśnie.
- Trzecia i na szczęście ostatnia – odparł Artur, wyciągając po raz kolejny paszporty, dokumenty samochodu i zieloną kartę, czyli dowód ubezpieczenia pojazdu na wyjazd zagraniczny.
- Dlaczego Austriacy i Włosi tak sobie przejeżdżają i nikt nawet im nie zagląda do papierów? - spytała z frustracją w głosie Kaśka.
- Pewnie mieszkają przy granicy – odparł Artur, wzruszając ramionami. Wolał teraz o tym nie myśleć. Pamiętał, jak go wkurzało, kiedy Adam posiadający amerykański paszport przekraczał granice bez najmniejszych problemów, podczas gdy on musiał wszędzie odstać swoje.
- Niemcy też? - w głosie Kaśki dało się słyszeć niechęć pomieszaną ze zniecierpliwieniem. - Co poradzisz? - Artur odsunął szybę i podał mężczyźnie w mundurze dokumenty. Ten obejrzał je dokładnie, wyraził po niemiecku zdziwienie, że tył samochodu nie jest pełen bagaży i kazał im jechać.
- A to nie był Włoch? - zdziwiła się Kaśka. Była gotowa przysiąc, że celnik miał na mundurze włoską flagę.
- Był, ale oni pewnie wszyscy są dwujęzyczni. Zresztą, z tego co wiem, to ta część Włoch dość długo należała do Austrii – Artur zastanowił się chwilę, ale zaraz jego uwagę przykuły mijające ich samochody – Och, teraz to się napatrzymy! Włosi mają takie wózki... - pokręcił głową z zachwytem – Gdybym mógł je sprowadzać do Polski! Każdy chciałby mieć taką alfę – wskazał głową wyprzedzający ich samochód.
- Tylko, czy każdego byłoby na to stać? - spytała z powątpiewaniem. Musiała jednak przyznać, że samochód był piękny. Nawet na autostradzie prezentował się świetnie, a co dopiero pośród polonezów i maluchów.
- Dla tych, co ich nie stać, sprowadziłoby się fiaty – rzucił lekko, jakby miał w głowie cały plan dopracowany ze szczegółami – Ale nie takie jak nasze, tylko cinquecento, punto...
- A po czym by te cuda techniki jeździły? - drążyła, choć wizja Artura wydawała jej się sensowna. Zwłaszcza z punktu widzenia osoby, która mogłaby na tym zarobić – Tutaj mają autostrady, a my?
- My też będziemy mieć, zobaczysz! - uśmiechnął się. Domknął swoje okno i skierował na siebie strumień powietrza z otworu wentylacji – Cholera, przy tej prędkości nie da się rozmawiać, przy otwartym oknie.
- No nie, Twój optymizm jest rozbrajający – roześmiała się szczerze.
- Myśl pozytywnie to ten most tam będzie – zażartował.
- Żeby to było takie proste, jak w filmie – Była pewna, że cytat pochodził ze „Złota dla zuchwałych” - Ja tak chyba nie potrafię – Czuła jednak ulgę, że Artur jakoś się pozbierał.
- Nie? - rzucił jej rozbawione spojrzenie – To dlaczego postawiłaś na przegranego faceta i nie pozwoliłaś mu zginąć w Afryce?
- Bo go kocham i wcale nie jest przegrany! - odparła z przekonaniem – Założę się, że już coś kombinujesz.
- Akcje delikatnie drgnęły, więc gdybym sprzedał samochód, to jestem w tej chwili goły, ale bez długów – powiedział powoli.
- Boże, to najpiękniejsza wiadomość, jaką mogłam usłyszeć – aż zaniemówiła z wrażenia – I nie powiedziałeś mi od razu? Ty wstrętny krętaczu! - wydęła usta, ale w oczach zaiskrzyły jej wesołe ogniki.
- Kasiu, to nie takie proste – powiedział poważnie – Nie rozmawiajmy o tym teraz – skupił się na drodze.
Kaśka otworzyła już usta, by zaprotestować, ale w ostatniej chwili zmieniła zdanie. Czyżby się pomyliła? Zrozumiała, że nie planował ślubu z powodów finansowych, pogodziła się z tym... Teraz sytuacja się zmieniła, a on nadal... Nie, cholera! To niemożliwe! Kochał ją, przecież to czuła, mówił to tyle razy! Pogrążyła się w ponurych myślach. Wizja rodziców Artura, którzy jej nie zaakceptują, stawała się bardziej realna niż sądziła. Więc on po prostu nie chciał jej tego powiedzieć, pomyślała z goryczą. Nagle też straciła ochotę do rozmowy. Ułożyła się wygodnie na siedzeniu i przymknęła powieki, udając, że śpi.
Artur zastanawiał się, czy powinien jej wytłumaczyć, pod jak wielką presją żył od dwóch dni. Miał dwa wyjścia: sprzedać akcje natychmiast, nie ryzykując kolejnego spadku lub czekać. Jeśli czekać, to jak długo? Czy do chwili, gdy odzyska włożone pieniądze, czy dłużej? Zaryzykować po raz drugi czy nie? Był na siebie zły, że powiedział o wzroście. Niepotrzebnie rozbudził w niej nadzieję... Z drugiej strony, i tak tkwiła w tym po uszy. Spojrzał na drzemiącą obok niego dziewczynę. Dobrze, że zasnęła, pomyślał i westchnął ciężko.
Zatrzymali się na stacji benzynowej połączonej z barem. Co prawda, mieli ze sobą kanapki i jabłka, ale potrzebowali planu miasta, bo Arturowi nie udało się go zdobyć w żadnej księgarni. Na szczęście obok „Autogrila” był sklep, w którym znaleźli plany Rzymu w różnych językach. Kupili anglojęzyczne wydanie i rozłożyli je na jednym ze stolików. Odszukanie ulicy przyszło im dość łatwo.
- Niezła dzielnica – Artur jeszcze raz sprawdził nazwę – Jesteś pewna, że Twoja mama tam mieszka?
- To adres, na który wysyłam jej listy. Może mieszka u ludzi, którym sprząta? - przyznała z niechęcią, przypatrując się krzyżykowi namalowanemu na planie przez Artura – Nie zapytałam... – dodała, wyrzucając sobie brak przezorności.
- A jak jej nie zastaniemy? - Artur pocierał brodę palcami – Przydałby się jakiś namiar na hotel, bo jak zaczniemy szukać w pobliżu tej ulicy, to podejrzewam, że się zrujnujemy! To samo centrum!
- Widzę! - prychnęła, starając się opanować emocje – Na szczęście zadzwoniłam do Nadii i mam dwa adresy małych hotelików w pobliżu dworca Termini. Nie są drogie.
- Zuch dziewczynka! - pochwalił ją, starając się rozładować sytuację – Chodź, kupimy talerz makaronu, bo na miejscu będziemy dopiero za jakieś dwie godziny.
Złożył plan i pociągnął Kaśkę do baru.
Nie pomylił się wiele, jeśli chodzi o czas dojazdu, z tym, że nie mogli dojechać na miejsce samochodem. Strefa była zamknięta dla ruchu samochodowego. Dwie ulice wcześniej znaleźli parking dla autokarów i zostawili tam auto, upewniwszy się u pilnującego strażnika, że za drobną opłatą bez rachunku auto może stać do dwóch godzin.
- To nam powinno wystarczyć – stwierdziła pogodnie Kaśka i ruszyli piechotą we wskazanym przez strażnika kierunku.
Bliskość Watykanu i Pałacu Świętego Anioła sprawiały, że ulice były pełne turystów. Wokół nich rozbrzmiewały chyba wszystkie języki świata. Kilka razy wydało im się nawet, że słyszą polskie słowa. Artur trzymał Kaśkę mocno za rękę, żeby grupki mijających ich ludzi przypadkiem ich nie rozdzieliły.
- Nie martw się, jak się zgubię, to pójdę na most przed zamkiem i będę tam na Ciebie czekać – roześmiała się, kiedy w pewnej chwili musieli się zatrzymać, bo wąski chodnik uniemożliwiał im wyminięcie we dwoje amerykańskich turystów, a Artur za nic w świecie nie chciał jej puścić – Mama mi mówiła, że z sąsiedniego mostu ludzie skaczą do wody i z tego przed zamkiem jest najlepszy widok – wyjaśniła, stojąc tuż obok Artura, otoczona jego ramieniem.
- Ja tam wolę mieć Cię na oku – sprawiał wrażenie zestresowanego.
- Boisz się reakcji mamy? – spytała, zanim zdążyła ugryźć się w język.
Posłał jej spojrzenie pt „Nie bądź głupia”, ale ona i tak wiedziała swoje. Denerwował się jak cholera!
Szli w stronę przeciwną niż zamek i Watykan, starając się zapamiętać drogę powrotną. Co prawda Artur poprosił strażnika na parkingu, żeby ten zaznaczył im na planie, gdzie się znajdują, ale i tak zwracali uwagę na mijane domy. Kamienice dość szybko się skończyły, a zamiast nich pojawiły się niższe budynki z okazałymi ciężkimi drzwiami. Podejrzewali, że mają też wejścia od drugiej strony, albo może małe miejskie ogródki na tyłach. Ruch był tu nieco mniejszy, ale nadal trudno było się poruszać nawet skuterem, a co dopiero samochodem. Zresztą, mijały ich tylko eleganckie samochody na rzymskich numerach albo z dziwnymi rejestracjami z herbami i flagami.
- Co to jest? Jakaś dzielnica dyplomatów, czy co? – Kaśka aż odwróciła głowę śledząc czarną lśniącą lancię.
- To tu! – Artur zatrzymał się tak gwałtownie, że prawie na niego wpadła.
            Stali przed dwuskrzydłowymi drzwiami z ciemnego drewna. Mosiężny przycisk dzwonka nie miał żadnej tabliczki. Dwa razy sprawdzili adres, ale wszystko się zgadzało. Ten dom nie mógł należeć do Marianny, tego Kaśka była pewna. Spojrzała na Artura, szukając u niego wsparcia i nacisnęła dzwonek. Upłynęła prawie minuta, zanim usłyszeli szczęk zamka i drzwi otworzyły się prawie bezszelestnie. Stała w nich starsza kobieta o obfitych kształtach i ciemnych włosach przyprószonych siwizną. Miała na sobie prostą ciemną sukienkę i biały fartuch.
- Buon Giorno, sono Caterina, figlia di Marianna Nowicka – Kaśka wyrecytowała zdanie, którego nauczyła ją mama. Na tym jej włoski się zakończył.
Na twarzy kobiety najpierw pojawiło się zdumienie, ale po chwili rozjaśnił ją szeroki uśmiech – O mio Dio! Caterina! Santo celo! – trajkotała – Entra! (wchodź)– pociągnęła ją za rękę do środka – Sono Maria. Signora non ce, ma torna presto. (Jestem Maria. Pani nie ma, ale wróci niedługo).
- I’m sorry. I don’t understand – Kaśka weszła za Marią do środka i odwróciła się, żeby sprawdzić, czy Artur jej towarzyszy – This is my boyfriend, Artur – zaprezentowała go wciąż trajkoczącej coś kobiecie.
- Och! Fidanzato!(narzeczony) Signora Marianna za godżina tu – powiedziała w końcu łamanym polskim – Ja… - szukała słów – cuccina, cafe, jeszcz? Ty jeszcz? – spojrzała na nich z nadzieją.
- Chyba chce nas poczęstować – Artur ochłonął po pierwszym zderzeniu z włoską rzeczywistością – Zdaje się, że jeśli nie znamy włoskiego to kicha! Może poprosić o kawę i deser?
- Cafe e dolce! (kawa i coś słodkiego) – ucieszyła się Maria, wpatrując się w Artura, jak w obraz – Ty tam – wskazała im obszerny hol.
- Chciałbym zadzwonić, jeśli mamy tu czekać godzinę – Artur spojrzał na Kaśkę – Niezły dom. Jak ona powiedziała? Pani nie ma?
- Zamknij się – wyszeptała i odwróciła się do Marii – telefon? – spytała – On… - wskazała Artura i przyłożyła dłoń do ucha, jakby miała w niej słuchawkę.
- Si, si! Tam – Maria wskazała schody wiodące na piętro.
- Toaleta? – pytała dalej Kaśka.
- Tam – Maria wskazała jej drzwi z ciemnego drewna po prawej stronie.
- Ja pierwsza – Kaśka ruszyła we wskazanym kierunku. Musiała ochłonąć i uporządkować myśli. „Pani Marianna” nic nie znaczy, tłumaczyła sobie. Weszła do niewielkiej, ale bardzo eleganckiej toalety. Zza drzwi docierały do niej nieudolne próby Artura dogadania się z Marią za pomocą prostych polskich słów. Usiadła na sedesie wciąż nadstawiając ucha. Nestety niewiele słyszała przez ciężkie drzwi. Umyła szybko ręce.
- Maria, gdzie jest Marianna? – spytała oddzielając od siebie słowa, kiedy Artur zniknął w łazience.
- Nie ma – kobieta rozłożyła ręce z wyrazem bezsilności na twarzy.
Kaśka westchnęła ciężko. To nie miało sensu. Przynajmniej wiedziała, że trafiła pod właściwy adres i wkrótce miała się spotkać z mamą. Zaraz się wszystko wyjaśni, pomyślała i uśmiechnęła się do Marii. Ta odpowiedziała promiennym uśmiechem i wskazała Kaśce hol.
- Poczekam tutaj – powiedziała do Artura, który ukazał się w drzwiach toalety – jak chcesz, to idź dzwonić.
- Na pewno? – stanął niezdecydowany.
- Na pewno – odparła z uśmiechem – Tutaj się nie zgubię.
Artur ruszył za Marią, która poprowadziła go na piętro po schodach wyłożonych połyskującym jasnobrązowym kamieniem. Po chwili wróciła, potrajkotała cos o kuchni i zniknęła za jednymi z drzwi w głębi holu.
Kaśka została na parterze sama. Z zainteresowaniem przyglądała się obrazom rozwieszonym na ścianach holu, a właściwie otwartego salonu, jak go w myślach nazwała. Kremowe kanapy i pufy rozstawione wokół dwóch identycznych stolików ze szklanymi blatami dodawały przytulności tej przestrzeni. Drzewka oliwne w pękatych kamiennych donicach rozstawiono tak, by odgradzały umowną barierą część do siedzenia od reszty pomieszczenia. Nie znała się na sztuce nowoczesnej, ale obrazy wyglądały na drogie, a już na pewno drogie były ich ramy.
Nagle do jej uszu dotarł dźwięk otwieranych drzwi, kroki i męski głos, który podśpiewywał. Wstała, by zobaczyć, kto to.
A ona śpi i śpi i nigdy nie ma dość, Maryniko, Maryni... - wysoki szpakowaty mężczyzna w czarnym garniturze z koloratką urwał w połowie słowa i stanął jak wryty.
Zobaczyła w jego oczach coś, co sprawiło, że nie mogła ruszyć się z miejsca. Wpatrywała się w niego. Te oczy, nos, usta... to musi być ksiądz Andrzej, pomyślała. Ale dlaczego jej widok go przeraził? No dobra, kłamali oboje z mamą na temat jego brata, czy wuja, ale...
- Boże! - Marianna wbiegła do pomieszczenia od strony kuchni i zatrzymała się na ich widok – Kasiu, wszystko Ci wyjaśnię... – wykrztusiła.
Kaśka poczuła, że podłoga usuwa jej się spod nóg. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale wydobył się z nich tylko cichy jęk. Nagle wszystko się do siebie dopasowało, jak w układance dla dzieci. Wystarczyło zebrać wszystkie elementy razem. Bez słowa obróciła się w miejscu i rzuciła się pędem do drzwi. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, wypadła na ulicę. Nie miała pojęcia dokąd biegnie. Chciała znaleźć się daleko od tego miejsca, od tych ludzi, od wszystkiego! Miała wrażenie, że biegną za nią, wykrzykując jej imię. Skręciła w pierwszą napotkaną uliczkę w bok i nie oglądając się za siebie, wmieszała się w tłum przechodniów. Po chwili zwolniła kroku i znów skręciła, tym razem w przeciwną stronę. Dopiero za czwartym razem odważyła się spojrzeć za siebie. Napotkała tylko obce twarze ludzi, mijających ją z obu stron. Niektórzy zerkali na nią z uśmiechem, inni nie zwracali zupełnie uwagi. Była sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz